wtorek, 3 czerwca 2014

METAL CHURCH - Hanging in The Balance (1993)

Wiele wielkich zespołów pokusiło o nagranie albumu w którym starał się nieco eksperymentować ze swoi stylem. Jedni szukali pomysłu na zaskoczenie fanów, inny chcieli spełnić się jako muzycy i dać upust swoim pomysłom, również tym nie pasującym do stylu grupy. Takich kontrowersyjnych albumów jest pełno. Metal Church też ma swój nietypowy album, który podzielił fanów. Tym wydawnictwem jest „Hanging in The Ballance”.

Płyta ukazała się dwa lata „The Human Factor” i co ciekawe wcale nie przypomina tamten album. Jest to o tyle ciekawe, bowiem album nagrał ten sam zespół, ci sami ludzie. Dla fanów starego Metal Church może być to ogromny szok, to co tutaj usłyszą. Metal Church postanowił do swojej muzyki wlać nieco nowoczesności, nieco rocka i innych gatunków, a tym samym zmniejszając najważniejszy składnik ich muzyki czyli power/thrash metal. Ciekawa mieszanka i początkowo nie była ona dla mnie do strawienia. Ten zespół słynął z szybkiego i agresywnego grania, a nie z stonowanego, momentami rockowego grania. Z czasem zacząłem dostrzegać plusy tego dziwnego wydawnictwa, jakim bez wątpienia jest „Hanging In the Ballance”. Ten album ma wg mnie najciekawszą oprawę liryczną i teksty o załamaniach ludzkiej psychiki są tutaj ambitne i godne głębszego analizowania. Uwagę przykuwa dopasowane nieco psychodeliczny klimat. Odważne wtrącenie progresywnego rocka i coś z lat 70 też sprawiło, że materiał nabrał innego wydźwięku, nabrał emocjonalnego charakteru. Słuchając „Waiting for a Savior” można poczuć ten klimat i to jak Metal Church się zmienił. Jest bardziej hard rockowo, ale wciąż gdzieś są echa agresji i thrash metalu. Imponująca mieszanka, która wymagała nie lada pomysłu i opanowania muzyków. Metal Church chciał pójść nieco za modą i nagrać coś bardziej na miarę współczesnych czasów i taki „Gods of second Choice” jest tego dowodem. Progresywny i przekombinowany kawałek, w którym słychać echo starego Metal Church. Przynajmniej wciąż można delektować się ciekawymi popisami gitarowymi i pomysłowymi motywami. Tych na szczęście tutaj nie brakuje i nawet czasami, można sobie przypomnieć jak brzmiał Metal Church niegdyś. Te dobre czasy przypominają melodyjny „Losers in The Game”, przebojowy „No Friend Of Mine” czy thrashowy „Conductor”. Są to perełki z tego albumu i zaliczam je do grona tych najlepszych w historii Metal Church. Mike Howe śpiewa tutaj z energią i mocą, co sprawia że chciałoby się więcej albumów z nim na wokalu. Niestety to jest ten ostatni sygnowany logiem Metal Church krążek z Mikem na pokładzie. Szkoda, bo to jego najlepszy wokalny popis, ukazujący jaki wszechstronny jest. Fani Metaliki pewnie ucieszy „Hypnotized”, który nieco zalatuje czarnym albumem owej formacji. Ciekawa mieszanka Black Sabbath i Deep Purple pojawia się w rozbudowanym „Little Boy” i jest to kolejny mocny punkt albumu. Materiał jest bardzo urozmaicony i każdy znajdzie tutaj coś dla siebie. Fani melodyjnego heavy/power metalu ucieszy „Down To the River”, z kolei „End of The Age” jest skierowany do miłośników wolnych ballad. No i na koniec mamy hard rockowy „A subtle War”, który jako utwór się broni. Wtrącono tutaj ciekawą melodię, która przypomina twórczość Iron Maiden czy Black Sabbath.

Pojawia się kilka przebłysków, jest sporo ciekawych momentów, jednak jest sporo niedociągnięć. Zdarza się że album przynudza skostniałą konstrukcją i czasami przydałby się ogień i pazur. Czasami jest też tak, że brakuje pewności w tym co robi zespół i sfinalizowania danego pomysłu. Muzycznie zaskoczyli tutaj i każdy to dostrzeże. Dla jednych zmiana na lepsze, dla drugich na gorsze. Płytę nawet się miło słucha, ale mimo tego wszystko wskazuje na to że to jeden z najsłabszych albumów Metal Church. Dla mnie ten album zostanie w pamięci dzięki takim hitom jak „Losers in The Game” czy „No Friend Of Mine”. W taki nie typowy sposób został zamknięty kolejny rozdział Metal Church i kapela pożegnała się z Mikem Howem i istnieniem na kilka lat.

Ocena: 6/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz