wtorek, 3 czerwca 2014

METAL CHURCH - The Weight of The World (2004)

Kolejny rozdział Metal Church został otwarty po 5 latach od niezbyt udanego „Masterpeace”, który pokazał że ta amerykańska formacja przeżywa kryzys. Na szedł czas na kolejne zmiany w zespole. Z dawnego składu został oczywiście Kurdt i Kirk Arrington. Do nich dołączyli gitarzysta Jay Reynolds, basista Steve Unger i wokalista Ronny Munroe. Oczywiście pojawiły się obawy, strach, że to tylko pogrąży zespół, ale może właśnie tego potrzebował Metal Church? Świeżej krwi? Powiewu świeżości? Przegrupowania zespołu? Efekt tych zmian fani mogli ocenić na nowym albumie zatytułowanym „The weight of The World”.

Można odnieść wrażenie, że te zmiany przywróciły stary blask tej kapeli. Może nie jest to geniusz z debiutu, może nie ma tej agresji znanej z „The Dark”, ani też takich ambitnych wycieczek jak za czasów Mike'a, ale pierwszy raz od roku 1991 można odnieść wrażenie, że zespół gra mocny heavy/power metal i to bez zniewagi. Tym razem postanowili znów pokazać pazur, zadziorność i błysnąć ciekawymi pomysłami. Pierwszy raz od lat można delektować się przebojowością, ciekawymi melodiami, bardziej dopracowanymi aranżacjami. Jest power metal, jest ostry jak brzytwa heavy metal i najważniejsze że mimo tylu lat wciąż nie zapominają o kluczowym składniku czyli thrash metalu. Metal Church tym albumem przywrócił swoje dobre imię i przypomniał stare dobre czasy. Energiczny „Leave Them Behind” przechodzi od razu do rzeczy i to jest właśnie takie prawdziwe mocne uderzenie. Słychać coś z pierwszego albumu, jest dynamit, zadziorność, mieszanka power/thrash metalu. Najciekawsze jest to, że od lat Metal Church nie brzmiał tak mocno, tak soczyście. Po prostu nie zachwycał swoją muzyką. Kurdt i Jay stawiają na starą szkołę i chcą nas zabrać w lata 80. Nawet brzmienie tutaj jest odpowiednio dostrojone. Jednak nie było mowy o sukcesie nowej jakości Metal Church gdyby nie Ronny. To jest odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu. Znakomicie zawiera w sobie charyzmę i manierę swoich poprzedników. No i brzmi bardziej agresywniej niż David na „Masterpeace”. Stonowany i bardziej urozmaicony „The Weight of The World” przypomina czasy „Blessing in Disguise” i kultowy „Fake Healer” i to jest oczywiście atut tego utworu. „Hero's Soul” może zbyt melodyjny jak na Metal Church, ale takich hitów to oni od lat nie tworzyli. Płyta Metal Church musi mieć mrok i jakiegoś kolosa i tutaj mamy „Madman;s overture”, który zabiera nas w rejony „Beyond The Black” czy też „Blessing in disguise”. Kawałek jest bojowy i urzeka swoją konstrukcją i przechodzeniem między poszczególnymi motywami. Nieco słabiej wypada „Sunless Sky”, może przez to że przypomina czasy „Hanging in the Balance”. Jest tez tutaj miejsce na hołd dla brytyjskiego metalu spod znaku Judasów i Saxon o czym świadczy „Cradle to Grave”. Takich chwytliwych kompozycji w takim wydaniu nigdy za wiele. Dobrze prezentuje się ballada „Time Will Tell” i przypominają się największe przeboje Ronniego James Dio. Na koniec zespół zostawił na bardziej thrash metalowy „Blood Money”, który znakomicie oddaje styl Metal Church.

W końcu po tylu latach Metal Church wraca na właściwie tory i nagrywa album, który jed godny marki Metal Church. Nowi ludzie dali zespołowi powiew świeżości i pozwolili na nowo z interpretować styl zespołu. Jest power metal, jest odrobina thrash metalu, jest też mocny, agresywny heavy metal. Tak dynamicznego, ciężkiego albumu z taką liczba przebojów albumu Metal Church nie miał od czasów „The Human Factor”. Tak o to zaczął się kolejny bardzo udany okres metalowego kościoła. Spora w tym zasługa Ronniego Munroe dzięki któremu legenda znów ożyła.

Ocena: 8.5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz