czwartek, 12 czerwca 2014

WOLF - Revenous (2009)

Niezwykle trudno jest nagrywać dobre albumy kiedy skład zespołu nie jest stabilny i często ulega modyfikacji. Mimo tych utrudnień szwedzki Wolf od samego początku robił swoje i nagrywał znakomite albumy. Każdy z nich to uczta dla fanów NWOBHM, heavy/power metalu i tych co lubią zapuścić w wolnej chwili mroczny Mercyful Fate czy melodyjny Iron Maiden. „The Black Flame” okazał się najostrzejszym i najcięższym wydawnictwem. Dobra passa trwała w najlepsze i w roku 2009 ukazał się „Ravenous” i to jest póki co najlepsze co nagrali młode wilki.

Owy werdykt może dziwić co niektórych, bo przecież każdy powie, że ten album jest słabszy od poprzednich i nie ma takiej agresji, ani mroku, a muzycy zaczynają się powtarzać. Nic bardziej mylnego. Wolf jest wierny swojemu stylowi i dalej jest to ten znany nam z poprzednich albumów Wolf, który gra mieszankę heavy/power metalu i NWOBHM. Choć pojawia się tutaj inna sekcja rytmiczna i mentalność jest nieco inna, to jednak wciąż jest to ten sam Wolf. No, może nie do końca taki sam, bo w końcu słychać pewne kosmetyczne zmiany. Za produkcję odpowiadał tym razem Roy Z, który ma do tego smykałkę. Tak jego inne albumy, tak i ten jest mocny i agresywny. Jest sporo nawiązań do Mercyful Fate i to już nie tylko o muzykę chodzi. Okładkę przyrządził Thomas Holm, który narysował klasyczne okładki Mercyful Fate. Jakby tego było mało, pojawia się gościnnie Hank Shermann, dając znakomite solo w tytułowym „Revenous”. Cytatów z twórczości Mercyful Fate nie brakuje, ale nie można to uznać za minus. Najważniejsza jednak zmiana Wolf to pójście w bardziej przebojowe grania i dało to ostatecznie chwytliwy, energiczny krążek, który od samego początku do końca oferuje nam hity i prawdziwe petardy. Zaczyna się od „Speed On”. Klasyczny, szybszy utwór w którym jest duch Iron Maiden, ale nie tylko. Niklas podszkolił się w śpiewaniu i to jest jego najlepszy album pod względem wokali, bo nie ma też nachalnego wkraczania w rejestry w stylu Kinga. Średnie tempo, mroczny klimat, nutka progresywności i złożona forma to cechy znakomitego „Curse You Salem”, który jest tym czym kiedyś był Mercyful Fate. Największy przebój Wolf? Jak dla mnie bez wątpienia ponury, pomysłowy „Voodoo”. Znakomicie wyśpiewany i skonstruowany. Niby prosty, a daje sporo radości. Troszkę Black Sabbath wdziera się do „Hail Caesar”, sam utwór należy do tych szybszych. Odnoszę wrażenie, że i popisy gitarowe są tutaj bardziej przejrzyste, bardziej czytelne i bardziej przemyślane. Słychać to przez całą płytę, zwłaszcza w energicznym „Mr. Twisted”. Z płyty bije niezwykła siła, witalność, lekkość i pomysłowość, która starczyła na więcej niż parę utworów. Jest też radość z grania metalu, swoboda i dobra zabawa. Nie ma tej powagi i słychać to dobrze w przebojowym „Love At First Bite”, które ma nawet pewne cechy hard rocka. W podobnej tonacji jest utrzymany kolejny radosny hit w postaci „Whisky Psycho Hellions”. Ani wcześniej, ani później Wolf tak nie grał. Wolne, ponure tempo i klimat, a także sposób wykonania „Secrets We Keep” podkreśla że tutaj jest jakby hołd dla Black Sabbath. Chłodniejszy i nieco mniej przekonujący jest bez wątpienia „Hiding in Shadows”. Rozbudowany „Blood Angel” też jakby okrojony z agresji, z mocy i też mogło to być inaczej rozegrane.

Mimo nieco słabszej końcówki to i tak uważam, że właśnie to jest najciekawsze dzieło Wolf. Bardzo urozmaicony album, zagrany z większym dystansem i luzem, nie ma silenia się, a wszystko jest nadzwyczaj melodyjne i zapadające w pamięci. Pierwszy raz można poczuć, że od początku do końca dostajemy rasowe przeboje, no jedynie dwa ostatnie utwory są pozbawione tego elementu. Tak moi drodzy gra się rasowy heavy metal w dzisiejszych czasach. Polecam

Ocena: 9.5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz