poniedziałek, 25 kwietnia 2016

OMEN - Hammer Damage (2016)

Każdy z nas nie raz marzył o tym by znów usłyszeć nowy album takich legend jak Cirith Ungol czy Omen. Każda z tych amerykańskich formacji odbiła swoje piętno na heavy metalu i przeszło do historii. Wszystko dzięki ciekawej stylizacji i danie podwalin pod epicki heavy metal. Kto wie jakby wyglądał true metal bez tych formacji. Ich złoty okres przypadł na lata 80 i potem to już różnie było z nimi. Ich blask zgasł i w sumie świat gdzieś zapomniał o nich, a najwięksi fani wciąż żyli marzeniami, że te dwie formacje wrócą do grania heavy metalu. Dzień ten nadszedł. Cirith Ungol ogłosił powrót, a Omen w tym roku wydaje swój 7 album. „Hammer Damage” przerywa 13 letnie milczenie i choć nie jest to ich najlepsze dzieło, to miło jest widzieć kultowy band w akcji.

To wydawnictwo ma plusy i minusy. Może też podzielić fanów Omen, ale mimo pewnych wad i niedoskonaleń jest to album, który ma coś z dawnych dzieł i także coś z ostatnich dzieł. Jednocześnie słychać, że Omen nie chce stać w miejscu i próbuje nowych rozwiązań. Ciężko jest się pogodzić z topornym brzmieniem i wokalistą Kevinem Groocher, który momentami irytuje. Jego wokal nie jest zły, bowiem śpiewa technicznie i agresywnie, ale czasami traci to melodyjności i brzmi trochę nijako. Brzmienie jest mroczne i przybrudzone, a to przywołuje na myśl dokonania Grave Digger aniżeli stary dobry Omen. Na szczęście jest Kenny Powell, który jest w wyjątkowej dobrej formie. To właśnie on wraz z perkusistą Stevem Wittingiem są ostoją tego zespołu i oryginalnymi członkami z lat 80, którzy przetrwali próbę czasu. Kenny daje niezły popis umiejętności na nowym albumie i pod tym względem słychać spore nawiązania do lat 80. Jest gdzieś ta pomysłowość lekkość i przebojowość. Najważniejsze, że dalej panowie grają epicki, amerykański heavy metal i to na poziomie do jakiego nas przyzwyczaili. Na nowym albumie znajdziemy 9 kompozycje, które stanowią niezłą ucztę dla fanów Omen i heavy metalu z lat 80. Całość otwiera „Hammer Damage” i to jest akurat średni otwieracz. Przede wszystkim wydobywa się z niego ta toporność, mroczny klimat i brak tej lekkości z lat 80. Utwór sam w sobie nie jest zły, bo napędza go ostry riff i zadziorny wokal Kevina. Stonowane tempo, marszowy riff, duża dawka melodyjności i epicki klimat to atuty „Chaco Canyon”, który już bardziej ucieszy starych fanów Omen. Jest tutaj duch starych płyt i brakuje tylko świętej pamięci J. D. Kimbella. Miło, że panowie nazwali album na część zespołu w którym śpiewał J. D Kimbell. Czyli Hammer Damage. Echa power metalu słychać w drapieżnym i energicznym „Cry havoc”. Taki nowy wizerunek Omen też nie jest zły i wnosi trochę świeżości. Klimat, melancholia i epickość pełną gębą to atuty „Eulogy for a Warrior”, który nasuwa bardziej klasyczne albumy Omen. Na nowym krążku jest też kilka prawdziwych petard i taki melodyjny „Knights” czy przebojowy „Caligula” świetnie to odzwierciedlają. Słychać tutaj gdzieś echa starych płyt i Kenny pokazuje na co go stać. W każdym utworze wygrywa mocne i agresywne riffy, a solówki w jego wykonaniu są soczyste i pełne ciekawych zawirowań. Dawno nie był w tak dobrej formie. Z takich klimatycznych i epickich kawałków warto wymienić tutaj „Hellas” z wyraźnymi wpływami NWOBHM. Końcówka płyty również emocjonująca, bo w tej fazie pojawia się ostry i toporny „Era of Crisis”, który przypomina poniekąd twórczość Attacker. Całość zamyka instrumentalny „A.F.U”, który jest dowodem na to, że Omen jest w formie, a Kenny Powell znów błyszczy w partiach gitarowych.

„Hammer damage” nie jest najlepszym dziełem Omen, jest też daleki od tych klasycznych albumów. Jednak mimo toporności, niedopracowanego brzmienia i momentami irytującego wokalisty nagrali album dopracowany i miły w odsłuchu. Nie brakuje epickości, ciekawych melodii, a także klasycznych patentów. Jednym słowem jest to jeden z ich najciekawszych albumów jakie ostatnio nagrali. Oby zostali w muzycznym biznesie na dobre.

Ocena: 8/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz